Historia pewnej miłości

Kiedyś postanowiłam, że będe pisać wyłącznie o kolarstwie torowym i to jest moja historia.

Na pruszkowski welodrom trafiłam zanim jeszcze został wybudowany. Mój tata montował tam wentylację. Wówczas nie wiedziałam zbyt wiele o kolarstwie torowym. Minęło trochę czasu i nie pamiętam dokładnie jak to się zaczęło, ale przychodziłam kibicować na zawodach. Znalazłam towarzystwo, które też lubiło takie imprezy i razem odwiedzaliśmy a to Grand Prix Polski a to Mistrzostwa Norwegii…

Natomiast snigdy nie przyszło mi do głowy, że na torze można jeździć. W sensie, że taki zwykły człowiek jak ja może jeździć.

Z czasem dowiedziałam się o działającej tam wypożyczalni, zebrałam ekipę i pojechaliśmy. Rower z ostrym kołem posiadałam do jazdy po mieście, ale wiraże mnie znokautowały. Jeździłam w kółko po błękitnym trotuarku zupełnie nie rozumiejąc jak właściwie mam się znaleźć tam wysoko. Na prostych jeszcze jako tako szło, ale gdy tylko robiło się stromo, „spadałam” z powrotem na dół. Myślałam, że już mi się nie uda kiedy zaczęłam jechać za pewnym starszym dżentelmenem. Jechał dostojnie, powoli i też nie wjeżdżał na wiraże. Kręciłam się tak za nim dłuższy czas nie wiedząc co zrobić. W pewnym momencie postanowiłam działać i przejechawszy może jeszcze pięć okrążeń zabrałam się za wyprzedzanie. Kiedy ów pan to zauważył również przyspieszył a ja znalazłam się w kropce. Byłam nad nim, coraz bardziej zbliżając się do stromej ściany i nie mogłam niczego zrobić. „Raz kozie śmierć” pomyślałam i ile sił w nogach zaczęłam jechać przed siebie, wprost na bandę.

Adrenalina natychmiast uderzyła mi do głowy a serce waliło jak oszalałe. Byłam przerażona i podekscytowana jednocześnie. Radość nie do opisania. Potem podjechała do mnie inna bardziej doświadczona kolarka i powiedziała, żebym jechała za nią. Jeździłyśmy tak razem po niebieskiej już do końca treningu. Było wspaniale, buzia uśmiechała mi się sama a ja czułam, że coraz bardziej zatracam się w tym sporcie.

Potem miałam różne perypetie, trafiłam na zorganizowane treningi gdzie uczyłam się coraz to nowych rzeczy. Wystartowałam nawet w amatorskich zawodach. Po jakimś czasie sama zaczęłam organizować zajęcia. Założyłam bloga. Moje życie zaczęło się zmieniać.

Długo nie miałam jednak własnego roweru. Decyzję o zakupie podejmowałam i odkładałam wielokrotnie. Musiał być wyjątkowy. Niestety, wyjątkowe kosztowały więcej niż byłam gotowa wydać. Znalazłam bardzo przyzwoite rowery w internecie, ale nie były we właściwym kolorze.

Biłam się z myślami i czułam jakąś niewytłumaczalną pustkę. Krótko mówiąc, nie wiele rzeczy mnie cieszyło.

Pewnego wieczora, kiedy położyłam się już do łóżka, postanowiłam rzucić okiem na ogłoszenia w internecie. Na drugim był mój wymarzony rower. W moim rozmiarze, właściwym kolorze i tańszy o jedną czwartą ceny.  I w Londynie.

Nie dalej jak 3 dni wcześniej, przyjaciel pracujący w liniach lotniczych powiedział mi  „jak znajdziesz coś w Londku daj znać, bilet ci załatwię”. Nigdy nie sądziłam, że odważę się skorzystać z takiej oferty ale tu chodziło o rower!

Odpowiedziałam na ogłoszenie, odpisał młody człowiek, którego mogłabym być mamą. Okazało się, że kiedyś trenował „jak był młody” ale już przestał i teraz chętnie kupi „prawdziwy” rower.

Dogadaliśmy się.

Poprosił o zaliczkę. 30 funtów. Myśli biegały mi po glowie „mam wysłać 150 zł obcej osobie z internetu? To niepoważne.” Wysłałam. Dostałam ładne potwierdzenie, że dotarły. (okazało się, że nie 150 tylko 170 bo opłaty).

Cóż było robić. Wzięłam w pracy urlop na żądanie, sprawdziłam połączenia z lotniska Luton do Południowo-Zachodniego Londynu i umówiłam się ze sprzedawcą przed sklepem rowerowym, w którym mieli spakować mój nowy nabytek do kartonu i przygotować do lotu.

Dzień przed byłam już cała nakręcona. Samolot miałam o 6 rano. Nastawiłam budzik na 3:00, żeby móc zaliczyć jeszcze ze 3 drzemki. Spakowałam plecak. To znaczy plecak w zasadzie był pusty, żeby pomieścił zakupione prezenty, ale wrzuciłam do niego taśmę wspinaczkową z dawnych lat. Taśma wspinaczkowa, to parciana taśma zeszyta w pętlę. Miała mi służyć przy transportowania kartonu z rowerem przez miasto.

Zgodnie z planem budzik zadzwonił o 3 a z łóżka wstałam o 3:30. Przygotowałam stosik kanapek (żeby nie przepłacać), wciągnęłam owsiankę i pojechaliśmy na lotnisko. Wtedy dopadł mnie pierwszy stres „co jak się spóźnię?” Nadal miałam godzinę zapasu ale i tak wyobrażałam sobie najgorsze. Mimo, iż na miejscu byliśmy bardzo szybko to natknęłam się jak zwykle na kolejkę przy kontroli bagażu. Oczywiście, wybrałam tę, która szła najwolniej, następnie akurat mnie pani postanowiła dokładnie sprawdzić ale w końcu się udało. Jeszcze tylko kontrola paszportowa i odlot.

Pędzimy na lotnisko
Na lotnisku
I jeszcze jedna kolejka
Ale udało się

Londyn przywitał mnie piękną pogodą. Byłam niespokojna i spokojna jednocześnie. Niespokojna bo to jednak szalony pomysł, było wziąć kuriera, przecież ja się tu zgubię. Spokojna, bo dzisiaj są takie czasy, że wszystko jest. Powerbanki są, internet w roamingu za darmo. A Londyn jest naprawdę dobrze zorganizowany. Tak można podróżować.

Po prawie dwóch godzinach stałam przed uroczym sklepikiem rowerowym o dźwięcznej nazwie „The London Cycle Workshop”. Słońce świeciło, ruch na ulicy był niewielki a okolica piękna. Wysłałam wiadomość do mojego nowego znajomego –  z którym przez większość podróży przez Londyn byłam w ciągłym kontakcie – i umówiliśmy się, za kilka minut.

Anglio witaj! (Tam dopiero była kolejka…)
Super fajny autokar z telewizorem wyświetlającym drogę.
Piękny południowy Londyn
Siatka londyńskiego metra na Google Maps
I metro właściwe
I mapa metra
Anglicy są bardzo tolerancyjni
The London Cycle Workshop w Południowo Zachodnim Londynie

Stałam tak na rogu dwóch ulic i czekałam. I czekałam. I czekałam. I po raz kolejny zaczęły mnie dopadać myśli „a co jeśli to ściema? Przecież koleś mógł mnie wysłać gdzieś, powiedzieć, że przyjdzie, wziąć kasę i tyle.” Bardzo musiałam się starać, żeby panować nad sobą bo minęło już dobre 10 minut jak tak stałam przed tym sklepem i chodziłam to w tę to wewtę.

Nagle zobaczyłam człowieka targającego w jednym ręku wielki karton  a w drugim biały rower. To musiał być on. Uśmiechnęłam się i on także. To mój rower szedł do mnie.

Młody człowiek okazał się być bardzo miły, przyniósł klucz, żeby obniżyć siodełko, przecież oczywiste było, że przyleciałam do Londynu, aby wypróbować rower zanim kupię.

Dodatkowym bonusem był fakt, że sprzedawca sam zaproponował mi, iż skoro wpłaciłam zaliczkę i cena mi odpowiada, to on odliczy mi opłatę za pudło. To było miłe, 10 funtów w kieszeni.

Zapłaciłam mu i weszliśmy do sklepu. On powiedział obsłudze o co chodzi, podziękowałam i nasze drogi się rozeszły.

Pierwsza przymiarka
The London Cycle Workshop od środka

Sklepik był wspaniały. Mały, przy wejściu wisiały stare, stalowe szosówki, a w głębi super fajny nowoczesny osprzęt. Ale żadnego roweru. Tylko części. Panowie powiedzieli, że rower będzie gotowy za 30 minut, ale na moją prośbę zgodzili się go przechować jeszcze przez kilka godzin, żebym nie musiała szwędać się z nim po mieście.

Ja w tym czasie poszłam sobie na spacer. Było przepięknie. Klasyczny angielski styl równych domków i sklepików. U nas takich nie ma. Idąc ulicami Warszawy zwykle widzi się banki i apteki. A tam, butiki, piekarenki i kawiarnie. Centrum handlowe wygląda jak ratusz, albo co najmniej główny gmach poczty. Zapragnęłam napić się kawy, ale nie jakiejś tam Costa Coffee czy innej sieciówki. Chciałam kawy wyjątkowej. Szłam i szłam i znalazłam „Time for Coffee”. Kawiarnia jak z filmów. W środku tłum, ale na moje pytanie czy znajdzie się jakieś miejsce, barista załatwił to. Siedziałam na wysokim krześle przy starym fortepianie, który robił tu za stolik. Było przy nim jeszcze z siedem osób. Miałam przed sobą czekoladowe brownie i pięknie ozdobione cappuccino i nie zamierzałam szybko wychodzić.

Takie centrum handlowe bez wstydu można nazwać galerią
Shopping…
Wystawka w kawiarni
Moje czekoladowe brownie i cappuccino
Takich butików brakuje mi w Warszawie
I takich spożywczaków
Urocze jest na część miasta

Tego dnia odwiedziłam jeszcze kilka sklepów, kupiłam drobne upominki dla rodziny i przyjaciół i zjadłam obiad w hiszpańskiej restauracji, która udekorowana była wieprzowiną. Było pysznie, do pływającej w tłuszczu kaczki z puree dostałam porcję kiełbasek chorizo. To nie był do końca mój wybór, poprosiłam kelnera, żeby sam  mi coś zaproponował, gdyż nie znam się na hiszpańskiej kuchni, jednakowoż spodziewałam się jakiejś formy warzyw. Restauracja była prawie pusta. Jedyną osobą poza mną i obsługą była ciężarna żona kelnera (a może to był właściciel?), która siedziała przy barze czytając czasopismo i kompletnie nie zwracała na mnie uwagi. Potem, zupełnie jak na filmach, przyszli znajomi, albo rodzina kelnera (albo właściciela). Każdy każdego wycałował po dwa razy i rozmawiali już tylko po hiszpańsku jakby byli na swoich imieninach.

Hiszpańska restauracja

Ten dzień był surrealistyczny. Rano jeszcze byłam w Warszawie, teraz  w Londynie a czuję się jak w hiszpańskim filmie. Tu świeciło słońce a w domu padał deszcz. Spacerowałam sobie ulicami i robiłam zdjęcia. Czasem po kryjomu, bo jednak trochę się krępuję ale z drugiej strony, przecież nikt mnie tam nie znał.

Z dużym zapasem i lekko stremowana wróciłam do sklepu rowerowego odebrać moje pudło i udać się w stronę lotniska. Karton okazał się mniejszy i lżejszy niż się spodziewałam nie mniej jednak nie był zbyt poręczny. Mechanicy pomogli wybrać najlepszą drogę powrotu.

Pudło miało pewnie z półtora metra szerokości i tak je właśnie targałam. Nie mogłam odpuścić sobie okazji i poprosiłam przypadkowego przechodnia, żeby zrobił mi zdjęcie. Nie chcąc wyjść na dziwaka, co prosi o zdjęcia z kartonami, opowiedziałam panu całą historię co ja tu robię. Ludzie wprawdzie gapili się na mnie, ale też oferowali pomoc. Tej pomocy nie odmawiałam a i mój pomysł z taśmą wspinaczkową okazał się bardzo dobry. Mogłam chociaż trochę odciążyć ręce. Musiałam się 3 razy przesiadać a londyńskie metro z jego korytarzami do prostych (ani krótkich) nie należy. Dodaj do tego kompletnie niezorganizowany ruch pieszych. Część osób szła lewą stroną (tak jak auta w Anglii) a część prawą (tak jak auta wszędzie indziej). Nie było lekko. Targałam to pudło i obijałam się po kątach. Dobrze gdy schody były ruchome, gorzej gdy nie były. „Zaraz, już tu przed chwilą byłam!” W końcu udało mi się znaleźć drogę do drugiego metra. Postawiłam rower w pionie, żeby nie wadził. Nikt mi nie zwracał uwagi, każdy się uśmiechał współczująco. Wdałam, się w rozmowę „to wygląda na ciężkie. Naprawdę, przyleciałaś tu po rower? Niesamowita historia”.

Przypadkowy przechodzeń robi mi pierwsze zdjęcie
Patent z taśmą wspinaczkową

Kolejną przesiadką była stacja King’s Cross. To chyba serce Londynu. Kiedy byłam mała uczyłam się o niej na lekcjach angielskiego. Tradycja miesza się tu z nowoczesnością. Piękne zdobienia i modne sklepy. I ludzie, wszędzie mnóstwo ludzi a ja miałam wrażenie, że wszyscy się na mnie patrzyli.

W Londynie na stacjach metra zawsze jest obsługa, aby pomóc pasażerom. Podeszłam do pana i zapytałam o najbliższy supermarket, bo bardzo chciało mi się pić. Pan zamiast odpowiedzieć kazał mi chwilę poczekać i odszedł. Zostałam jak wryta w ziemię. Ja nie chciałam czekać, czy on nie widział, że targam wielkie pudło?? Ale pan zaraz wrócił z wózkiem bagażowym. Miałam ochotę go uściskać. Teraz, to ja mogłam nawet zwiedzać tę stację. To jest ten moment, kiedy było ciężko i nagle można na chwilę odetchnąć. Bezcenny. Poszłam kupić wodę ale zatrzymałam się przed sklepem i zastanawiałam co dalej. Nie dałabym rady wjechać z wózkiem do środka a obawiałam się, żeby nikt go nie ukradł. Postanowiłam zaryzykować. Poprosiłam kasjera, czy mógłby rzucić okiem ale wiadomo jak jest na kasie, niczego nie mógł obiecać. Popędziłam między półkami i złapałam butelkę z wodą. Tym razem nawet nie zastanawiałam się czy aby nie przepłaciłam. Udalo się! Mój pakunek był znów w zasięgu wzroku. Mała radość.

Wymażony wózek

Poszłam na pociąg. Potem została mi jeszcze tylko ostatnia przesiadka i lotnisko.

Na lotnisku od razu rozejrzałam się za wózkiem. Zorientowałam się,  że w sklepie zapakowali mój rower do góry nogami. Karton był po rowerze, i wszędzie miał napisy „This way up” (Tą stroną w górę). Tylko, że odwrotnie. Weszłam do pierwszego lepszego sklepu i zapytałam czy mogę pożyczyć flamaster. O dziwo mieli,  więc pieczołowicie zabrałam się za przekreślenie wszystkich napisów i strzałek i narysowanie nowych w przeciwnym kierunku. Tak przygotowana poszłam nadać bagaż. Lotniskowy labirynt ułożony ze słupków i taśm skutecznie utrudnił mi dotarcie do obsługi. Na szczęście miałam mnóstwo czasu bo lawirując pomiędzy taśmami zahaczyłam chyba o każdy słupek. Nadeszła w końcu moja kolej i przesympatyczna pani po sprawdzeniu mojej karty pokładowej i dowodu osobistego skierowała mnie do miejsca nadania bagażu nadmiarowego. Na szczęście mogłam wyjść już normalnie.

Rower zapakowany do góry nogami

Po nadaniu bagażu do odlotu została jeszcze dobra godzina. Lotnisko Luton jest niewielkie, ma mało miejsc siedzących i często do ostatniej chwili nie wiadomo z której bramki będzie odlatywał samolot. Poszwędałam się chwilę i bardzo już zmęczona poszłam usiąść gdzieś z boku. Wyciągnęłam drugą kanapkę zrobioną o 3:45 z rana i delektując się ogórkiem kiszonym rozmyślałam o moim nowym sprzęcie.

Hm… może Anglia to też stan umysłu? Pamiątkowe pocztówki z rodziną królewską
Najbardziej wyczekiwany moment

W domu byłam po północy, bo samolot się spóźnił. Roweru już nie rozkładałam, bo następnego dnia był trening i miałam cichą nadzieję, że pan Jurek, mechanik mi go złoży. Położyłam się i rozmyślałam o wszystkim co się wydarzyło. Podarowanie biletów, pomoc młodego Anglika w logistyce, sympatia obcych przechodniów, pyszne jedzenie i zwiedzanie i nareszcie, wyczekany rower. A jutro trening.

Jest pięknie.

Już w domu