Dziś były Mistrzostwa Świata w kolarstwie torowym. Drugi dzień.
Właśnie wróciłam z toru, jest późno ale nie zasnę dopóki się nie podzielę wszystkim co we mnie siedzi.
Dziś będzie osobiście.
Ostatnio mało się odzywałam, tak torowo. Ale nie jest mi z tego powodu głupio, a to dlatego, że mam poczucie, że wszyscy, którzy interesują się kolarstwem torowym są dobrze wyposażeni w informacje. Dzisiaj o torze mówi się w radiu, w telewizji równolegle na dwóch kanałach lecą relacje na żywo z zawodów, powstały nowe portale dedykowane wyłącznie kolarstwu torowemu. Natorze.pl i kolarstwotorowe.pl. Polecam tam zaglądać, bo wreszcie ktoś robi to porządnie.
A ja? Ja mam poczucie, że moje marzenia się spełniają. Marzyłam o tym, żeby kolarstwo torowe otrzymało więcej atencji.
Ale miało być o Mistrzostwach Świata. No właśnie. Na tych Mistrzostwach miałam być już tylko kibicem. Miałam nie robić relacji i ogólnie zająć się kibicowaniem. Ale ja tak nie potrafię. Muszę opowiedzieć, bo pęknę.
Bilety kupione były kiedy tylko się pojawiły w sprzedaży. Wówczas to czwartek był dniem nr. 1. To było tak dawno. Na środę już nie kupowałam biletów, oglądałam w telewizji jak sprinterzy i sprinterki walczyły. Ale to w ogóle nie to samo.
Prawdziwe zawody są na żywo. Jak tylko weszłam na tor humor mi się poprawił. O 14:30 nie było zbyt wielu ludzi ale i tak atmosfera była kosmiczna.
Siadam w sektorze, tuż obok mnie zawody komentuje Kristina Vogel. Piękna i uśmiechnięta. Niestrudzona po prostu. Niesamowita kobieta.
Kiedy przyszłam kobiety jechały 200 metrów z lotu. 16 pierwszych miejsc poniżej jedenastu sekund. Aby dać porównanie, to najlepsi polscy amatorzy mężczyźni zajęliby ostatnie miejsca. Dzień kończy się ćwierćfinałami do których już dostaje się sama śmietanka a to prawie dopiero początek.
Dzisiaj był też keirin, który sam w sobie jest niezwykle emocjonujący, ale jak walczy w nim Krzysztof Makse aż do półfinału to jest emocjonujący do kwadratu. Krzysiek zawsze walczy w bardzo widowiskowy sposób.
W pamięci mam obraz sprinterów, którzy… nagle przyspieszają. Tak po prostu. Jadą, jadą, jadą i … jadą szybciej. Ale nie tak powoli szybciej, tylko tak po prostu nagle szybciej. I w zupełnie niezrozumiały sposób wyprzedzają tych, co jadą szybko z przodu. I to za każdym razem jest tak samo fascynujące. I jeszcze niesamowite jest to, że kiedy sprinter idzie pełną parą to jego rower porusza się w sposób, no taki trochę zerojedynkowy. To znaczy on przyspiesza, potem jest moment kiedy nie przyspiesza, czyli tak jakby stoi, to jest ten moment, kiedy korby są w pozycji pionowej, a potem znów jedzie, bo korby minęły oś i jest nacisk na pedał. Nie umiem tego dobrze wytłumaczyć. Kto był i oglądał ten wie co mam na myśli.
W każdym razie nie byłam w stanie oglądać ostatniej rundy keirinu bez zakrywania twarzy dłońmi co było objawem ogromnego niepokoju spowodowanego narastającym ryzykiem kraksy. Ta jednak na szczęście nie nastąpiła, ale jako, że tych biegów keirnowych było sporo, bo kwalifikacje, potem repasaże, potem kolejne awanse. To było gorąco.
Dzisiaj była też jazda drużynowa. Jazdę drużynową uwielbiam jechać, ale ogląda to się trochę nudno, aczkolwiek padł rekord świata, więc to było fajne. Cała widownia wstała i biła brawo Australijczykom, którzy pokonali Brytyjczyków. Fajnie.
Ale jeżeli miałabym wymienić jedną najpiękniejszą, najlepszą konkurencję tego wieczoru to był nią męski scratch. Ten od początku szedł bardzo mocno. Co chwilę próby ucieczki skutecznie kasowane przez tego samego kolarza, znanego byłego sprintera, Greka Christosa Volikakisa. Co za gość, po prostu co za gość. Ale nie dlatego scratch był piękny. Był piękny dlatego, że grupa na torze czasami wygląda jak stado polujących drapieżnych ptaków. Co chwilę ktoś spada z góry, to ktoś go dogoni. Już wydaje się, że za chwilę się zderzą ale jakoś kolarze przenikają dosłownie jeden przez drugiego i nagle wszystko się rozjeżdża. Raz jedzie cała zwarta grupa a tu za chwilę jeden długi ogon, jak fala na wzburzonym morzu, to w górę to w dół.
Dzisiaj, 13 rund przed końcem poszła czteroosobowa ucieczka. Mieli prawie pół toru przewagi. Nie było w niej Adriana Teklińskiego i już wydawało się, że jest pozamiatane, że dojadą do końca, ale nie dojechali. Rozjechało się! To był szok, jak to? Peleton dojechał a za chwilę, podobnie jak Adrian Tekliński dwa lata temu w Hong Kongu, na 7 okrążeń przed metą zaatakował Portugalczyk Rui Oliveira. Rui lubi takie samotne ataki. Jechał bardzo mocno, na dwie rundy do końca miał jeszcze sporą przewagę, na pół Australijczyk, który godzinę wcześniej pobił rekord świata w jeździe drużynowej, dosłownie po nim przejechał. Oliveira był piąty.
Myślę, że jeszcze ciekawe było to, jak trudno jest śledzić drużynowy wyścig na dochodzenie. No bo jak patrzysz na jedną drużynę, na przykład jak oddaje zmianę, to w ogóle nie widzisz co robi ta druga i dopiero kiedy różnica jest naprawdę duża jesteś w stanie zauważyć, że tam są dwie drużyny, bo po prostu jadą bliżej siebie. A, i jeszcze to, że trener Brytyjczyków, daje im znaki dymne informując jaką drużyna ma przewagę lub stratę. Robi kroki wzdłuż toru. Nie rozpracowałam jeszcze tego systemu do końca, ale wydaje się, że działa on tak:
Jeśli czas jest mniej więcej równy, staje przy białej kresce. Jeśli jego drużyna ma przewagę, robi krok w kierunku jazdy. Jeśli ta przewaga jest duża, robi kilka kroków (adekwatnie do przewagi). Jeśli drużyna traci, krok jest w przeciwną stronę. Do tego, te kroki robi w taki sposób, żeby zawodnicy widzieli ile ich jest! Do tego informuje czy mają przyspieszyć czy utrzymać tempo. Fascynujące.
Ufff. Jeśli wytrwaliście do tej pory to z góry przepraszam za długawy tekst. Jutro wracam na tor szukać nowych wrażeń.
Wyniki: https://www.tissottiming.com/2019/ctrwch/en-au/Default/