Dzisiaj jest jeszcze cieplej i przychodzimy jeszcze później. W planie wyścig punktowy, 500 metrów z zatrzymanego oraz eliminacyjny.
Punktowego miałam nie jechać ale tak jakoś mnie wzięło i pakuję się na start. Kolejne ściganie w grupie, tym razem trzeba nie tylko jechać ale też liczyć. 20 okrążeń, co piąte punktowane. Razem raptem 5 kilometrów ścigania. Pierwsze cztery osoby, które przekroczą metę na okrążeniu premiowanym (punktowanym) zdobywają odpowiednio 5, 3, 2 i 1 punktów.
Pierwsza premia dla mnie ale już widzę, że Marta się czai na drugą. Myślę sobie “każda, tylko nie ona”. Robię wszystko, żeby jej nie zdobyła i 5 punktów zgarnia Ania. (Przepraszam Marta). Ania Rząsowska jeździ jak koń. Jak się rozpędzi to ciężko ją dogonić. Prowadzi więc cały peleton przez kolejne 5 okrążeń i na kresce nawet Marta nie wychodzi jej z koła. Sprawa wygląda następująco. Ja mam 5 + 2 + 2 punkty. Marta ma 3 + 3 + 3, a Anka 10. Dwa lata temu było podobnie. Ja pilnowałam Kasię, a wygrała Sylwia.
W każdym razie, została nam tylko 1 premia ale za to podwójnie punktowana. Ostatecznie zdobyła ją Marta, więc miała już 19 punktów, ja jako druga miałam 15. Ania, ostatecznie była trzecia, więc 14.
Byłam w szoku, miałam srebro! Ja! Srebro w punktowym! A miałam nie jechać. To był bardzo ciężki wyścig. O ile scratch jedzie się w miarę równo, to tu, co 5 okrążeń idzie ogień. Skoki zaczynają się już jedno, albo dwa okrążenia przed premią. Wystarczy pół metra przerwy i czołówka jest nie do doścignięcia. Powiedzenie, że zawartość żołądka podchodzi do gardła nie jest tu metaforą. Kiedy wyścig się skończył kilka dziewczyn już siedziało zmęczone na trawie. Powiedziały, że nie dały rady dokończyć.
Kiedy leżałam i dochodziłam do siebie po wyścigu, jechali panowie z M60. Kątem oka widziałam jak Lechosław Michalak, legenda polskiego kolarstwa jedzie daleko z przodu. Super, myślę sobie. Po chwili patrzę znowu, a on dalej z przodu. Cały wyścig jechał sam i nie dał się dogonić.
Jestem pełna podziwu dla woli walki.
Jak powiem, że kiedy doszłam do siebie, wystartowali młodsi panowie, w tym wcześniej wspomniany Mój-Ci-Oon. Łatwo się domyślić, że nie wypoczywałam z nogami w górze. Jechać punktowy, to koszmar, ale kibicować to już zupełnie inna para kaloszy. Zrywy, ucieczki, odjazdy i odpuszczenia trzymają kibiców w napięciu od początku do końca. Uwielbiam każdą minutą, skaczę i krzyczę i głęboko wciągampowietrze kiedy w peletonie robi się ciasno. Emocje są nie do opisania.
Po wyścigu punktowym mężczyzn znów przyszła moja kolej na ściganie. Moje ulubione 500 metrów ze startu zatrzymanego. To jest taki przyjemny dystans, że można pojechać na maksa. Nie trzeba nic kalkulować, liczyć, rozkładać sił. Zaczynasz i jedziesz w trupa i wszystko trwa na tyle krótko, że nawet jak skończysz bardzo ledwo żywy, to szybko dochodzisz do siebie. Tu też liczyłam, że coś ugram. Zaczęłam pierwsza i długo utrzymywałam prowadzenie aż skończyłam czwarta.
Po nas jechali panowie, w tym kilku moich kolegów. Jako, że szybko się zregenerowałam, mogłam kibicować do woli.
Jak znów napisać o wielkich emocjach, nie używając zbyt wielu powtórzeń?
To może po kolei. Grzegorz Krejner. Od dwóch lat osoba, z którą blisko współpracuję. Nasz trener, Profesor Toru – jak go nazwał Daniel Chądzyński. Potem, Piotr Jankowski. Najwytrwalszy zawodnik treningów torowych. Piotrek nie jest najszybszym zawodnikiem, ale ma wielkie serce do walki, cierpliwość i to jego debiut. Jest tu pomimo wielu przeciwnościom losu. Jestem z niego bardzo dumna.
Maciek Sikora – nasz czołowy sprinter. Z Maćkiem czuję szczególną więź bo obydwoje mamy tendencje do rzucania się na pomysły zupełnie od czapy, ale na szczęście nikt nam wcześniej nie powiedział, że pomysł jest od czapy więc się napieramy. Patrzenie jak Maciek się ściga jest zawsze pełne dramaturgii. Typowy sprinter a startuje w długodystansowych wyścigach grupowych. Prawie zawsze atakuje i prawie zawsze się spali. Za to gdy Maciek się ściga, zawsze jest ten moment maksymalnego napięcia “a może dowiezie”? I czasami mu się to udaje. I to jest piękne. A jak nie dowozi, to widać jak gaśnie i wtedy wszyscy podnosimy taką wrzawę, że nikt nie ma dopingu jak on.
Kiedy skończyły się wyścigi indywidualne, było już trochę po południu, gorąco i wszyscy byliśmy zmęczeni. W międzyczasie wydarzyło się kilka technicznych wpadek więc były jakieś opóźnienia i ogólnie wyczuwalna irytacja.
A tu trzeba było się szykować do wyścigu eliminacyjnego. W wyścigu eliminacyjnym rusza cała grupa, a na każdym okrążeniu odpada ostatnia osoba i tak do wykruszenia się zawodników.
Nie miałam już serca do tej walki. Byłam wykończona a rywalki piekielnie mocne. Układałam sobie w głowie jakby tu szybko wyeliminować najmocniejsze dziewczyny. Słabo się ustawiłam na starcie, bo prawie na końcu. Peleton był rozciągnięty, więc do przodu daleko. Słyszę jak Łukasz Bolonek krzyczy do mnie “Dorota! Na drugą pozycję!” – Nie tak głośno! Myślę, przecież zaraz rozgryzą moją taktykę! Staram się wyjść do przodu ale nogi słabo reagują. Poza tym, druga pozycja jest zajęta. Muszę jechać górą, dłuższą drogą i wystawiona na wiatr. Ale pierwsze kółko jestem bezpieczna. Przejeżdżam obok Łukasza, a ten znowu swoje “Dorota, mówiłem ci na drugą!”. – Człowieku, myślę sobie, gdybym mogła już bym tam była. Ja nie mam siły. Ale jakoś udaje mi się i tym razem być z przodu i zostaję w grze. Potem już jest coraz ciężej. Jestem z tyłu i za każdym razem gonię. Łukasz załamuje ręce. Kosztuje mnie to zbyt wiele sił i w końcu odpuszczam. Zostaję z tyłu i odpadam jakieś 6 miejsc do końca. Nie chcę już się więcej ścigać. Mam dość.
No trudno. Zjeżdżam do boksów, proszę o wodę i zmieniam rower. Nie wiem czy się kręcić, czy położyć. Trochę mi smutno a z drugiej strony się cieszę, że mam to już za sobą. Nie wiem jak dalej potoczył się wyścig. Ktoś wystawia rękę żeby przybić mi piątkę, ktoś inny mówi, że ładnie walczyłyśmy. To znaczy, że jednak pozostałam na rowerze i się kręcę. Powoli dochodzę do siebie. Dociera do mnie, że już nic nie muszę. Idę zjeść makaron. I ciastka. I banana. Siadam, wstaję. Porozmawiałabym z kimś ale nie chcę nikomu głowy zawracać, wszyscy zajęci.
Na szczęście, za chwilę startuje ukochany, więc ładuję się na trybuny z aparatem. Już nie muszę odpoczywać, nie mam wyrzutów sumienia, że nogi nie w górze. Mogę stać i skakać dowoli. Mam tę moc! Stary walczy pięknie, niestety ostatnie kilka okrążeń zostaje z tyłu i za każdym razem goni. Ostatecznie kończy tuż poza podium. Jestem z niego dumna, ale dalej kibicuję chłopakom. Na torze zostają same maszyny do ścigania a wśród nich Paweł Czarnecki. Jak te zawody się skończą, zrobi mi nowy tatuaż.
Wieczorem, po raz pierwszy na reszcie wybieram się na tradycyjnego grilla. Poznaję nowych ludzi, którzy w kolarstwie siedzą od zawsze i nic, tylko rozmawiamy o rowerach. Jest pięknie.
Kilka zdjęć z zawodów (Te same co z dnia 1)
Torowe Mistrzostwa Polski Masters 2018