Czwarte Torowe Mistrzostwa Polski Masters już za mną.
Ten wpis, to subiektywna i osobista refleksja z tych zawodów, które od kiedy powstały właściwie zawładnęły moim życiem. Tak trochę.
Kiedy cztery lata temu wystartowałam tu po raz pierwszy, byłyśmy dwie. Za mało, żeby stworzyć konkurencję w dodatku ja Masters, a druga pani Cyklosport. Cóż było robić, sędziowie przyznali nam koszulki Mistrza Polski, każda z nas w swej kategorii była pierwsza.
Jak wiele się od tamtego czasu zmieniło…
Dzień 1
Pobudka o 4 nad ranem, żeby wszystko zrobić na spokojnie. Pogimnastykować się i dobrze zjeść. Wyjazd godzinę później niż planowany ale i tak nieźle stoimy z czasem. Wszystko jakoś się układało ale w brzuchu tańcowało stado motyli.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce, rejestracja, kolejka. Znajome twarze. Podoba mi się tu. Na chwilę zapominam o rywalizacji i cieszę się, że jestem. To miejsce pachnie kolarstwem. Lubię tor.
Po zapisaniu się idę pojeździć. Od roku nie jeździłam po betonie. Nie jest lekko ale przynajmniej nie wieje. Przełożenie mam 48/14. To prawie tak, jakbym jechała na najtwardszym biegu na moim MTB. Powoli się rozkręcam ale upał niewiarygodnie daje się we znaki. Po raz pierwszy jestem w prawdziwym kombinezonie torowym. Z długimi rękawami…
Robię kilka okrążeń i z niechęcią myślę, że nadeszła pora przepalić nogę. Rozkręcam coraz szybciej i mocniej, wjeżdżam wysoko na wiraż. Serce bije, czas zjeżdżać. Staję w korbach i ile sił gnam po torze w dół. Ćwiczę tak, aby podczas startu na 200 metrów niczego nie popsuć. Kiedy można przegrać o tysięczną sekundy najmniejszy błąd się liczy. Przechodzi mi myśl, żeby się nie rozbić ani w nikogo nie wjechać. Nie wjeżdżam i nie rozbijam się. Oddychając głęboko uspokajam się i rozjeżdżam.
Czas na odprawę. Schodzę z roweru, jeszcze tylko telefon, żeby zrobić kilka zdjęć. Nie ma go. Szukam i proszę kogoś, żeby do mnie zadzwonił. W oddali słyszę znajomy dźwięk. Jeszcze raz. Jest. Na górze. Tam gdzie trwa odprawa…
Kiedy wszystko już zostało wyjaśnione, można rozpocząć zawody. Jako pierwsza jadę 200 metrów z lotu. Nie przeszkadza mi to, jestem spokojna, wiem jak to zrobić. Czas jaki uzyskam zadecyduje co ze mną dalej. Przechodzę do sprinterskich pojedynków czy odpadam. Jedzie 8 pań, jest z kim powalczyć. Uzyskuję 2 czas. To dobry prognostyk.
Od teraz, przez najbliższe dwa dni będę wędrować pomiędzy torem, ławką i trenażerem. Czasami pokręcę się na śródtorzu, czasami przejdę na trawę. Koleżanki spędzą ten czas podobnie. Większość z nas jedzie wszystkie konkurencje – czyli 6.
Kiedy my leżymy albo się rozgrzewamy na betonie toczą się zaciekłe boje. Chciałoby się być wszędzie. Tam kibicować i robić zdjęcia, tu odpocząć. Nie mam tyle cierpliwości, żeby leżeć z nogami w górze i zachować siły na kolejny start, który jest coraz bliżej. Monika, z którą jadę pierwszy bieg przychodzi do mnie przerażona, że akurat na mnie trafiła. Nie wiem co jej powiedzieć, w końcu to jedna z tych dziewczyn, którą sama wciągnęłam w tor ale to też nie tak, że nie chciałabym ja wygrać. Mamy tylko jeden bieg, przegrana odpada z dalszej rywalizacji. Jestem tu zdecydowanie bardziej doświadczoną zawodniczką a sprinty to moja domena. Niestety, jeżdżę przewidywalnie a ona już o tym wie. Doskonale wykorzystuje moment a mi nie starcza sił aby ją dogonić. Odpadam. Jestem zła a ona zdziwiona. No cóż, życie. Na torze trzeba nie tylko umieć mocno kręcić ale też myśleć. Po jakimś czasie mi zaczyna przechodzić a kiedy Monia wygrywa złoto naprawdę się cieszę. Druga jest Iza, która techniką pokonała Martę Gogolewską, jak sie później okazało tryumfatorkę tych wyścigów. Ja i Magda, które miałyśmy najlepsze czasy w eliminacjach nawet nie dostałyśmy się do finałów. Cóż. Taki sport.
Nie potrafię przypomnieć sobie kolejności konkurencji, ale tego dnia była jeszcze jazda indywidualna na 2 km oraz scratch.
Jazda na 2 kilometry do tej pory była moją najmniej lubianą. Nigdy nie byłam w tym dobra. Jedzie się przez 3 minuty czyli szybko, ale nie za szybko, samotnie więc nie ma kto nakręcać. Po ukończeniu znany mi dobrze, metaliczny smak w ustach świadczy o krwi w płucach, czyli maksymalnym wysiłku.
Wracam do boksu i nie pamiętam czy piłam, czy dalej się kręciłam na rowerze ale wiem, że potem zastanawiałam się czy aby nie mam astmy. Nigdy nie korzystałam z inhalatorów a w tym momencie bardzo chciałam takie coś mieć. Nie mogłam złapać oddechu, dusiłam się, w końcu poszłam się położyć na trawie w jedynym zacienionym miejscu. Ale pojechałam życiówkę. Zajęłam trzecie miejsce. Konkurentki były poza zasięgiem. Złoto poszło do Magdy, która dołożyła mi 9 sekund. Taka różnica, to przepaść.
Jako, że odpadłam w sprintach tego dnia został mi jeszcze tylko scratch. Najprostszy wyścig torowy. Kto pierwszy ten wygrywa. Dwa lata temu jechałyśmy we 4 i wygrałam ja. W tym roku było nas 11 w tym Marta, wicemistrzyni świata na szosie. Wyścig, to było coś niesamowitego. Najlepszy scratch w moim życiu. Grupa dziewczyn jedzie po stromej, betonowej nawierzchni na rowerach bez hamulców i każda chce być sprytniejsza, szybsza, lepsza.
Przez moment przechodzi mi myśl, jakie to jest fajne. Czuję się jak w bajce, być tu, w tym “tłumie” to jest coś nieprawodobnego. W moich najśmielszych snach nie śniłam, że będę jeździć takie wyścigi.
Ale bajka szybko się skończyła. To jest mój najgorzej przemyślany wyścig i tak już od lat.
3 lata temu wyrwałam do przodu i zamiast jechać dołem, gdzie tor jest najkrótszy, to ja wjeżdżałam na wiraże w myśl, że zjeżdżając się rozpędzę i będzie lepiej. Komentatorzy wówczas mówili o mnie, że brakuje mi na torze gór. 2 lata temu wyszłam przedwcześnie na prowadzenie, miałam pół toru przewagi. 200 metrów! Nie utrzymałam. Skończyłam czwarta na 4.
W tym roku uznałam, że 2 do końca znaczy 1 do końca, wyrwałam i gdy dojeżdżałam do mety zobaczyłam na liczniku okrążeń wielką jedynkę i usłyszałam dzwonek oznajmiający wjazd na ostatnią rundę. Głowa mnie zgubiła. Pomyślałam, że nie dojadę i się zawahałam. Straciłam wtedy dużo czasu, dziewczyny mnie doszły. Ruszyłam za nimi ale i tak wystarczyło “tylko” na 3 miejsce. Walka była tak zaciekła, że na końcu udeżyłam pedałem w rower koleżanki. Na szczęście wszystkie wyszłyśmy z tego bez szwanku.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bolały mnie uda.
Scratch zakończył moje zmagania z pierwszego dnia. ale prawdziwe emocje miały dopiero nadejść. Za chwilę scratch mężczyzn a w nim Mój-Ci-On.
Poszłam kibicować na trybuny i jak mi po wyścigu koleżanki powiedziały, mogłabym robić za spikera. Nie musiały oglądać, żeby wiedzieć gdzie akurat jedzie mój Adam. Czy ja nagrałam ten wyścig? Nie pamiętam. Może. Wiem, że Adamowi szło dobrze i dobrze go było widać, bo nasze niebieskie kombinezony wyróżniają się w tłumie. Potem poszła ucieczka a Adam został w grupie. Za dużo ciągnął i krzyczałam do niego, żeby się schował. Ale on potem znów poszedł w pogoń tym razem sam. To no krzyczałam, żeby jechał szybciej to ich dojdzie. Ale nie doszedł, więc znów mu krzyczałam żeby zwolnił, bo doganiał go inny zawodnik, to by pojechali razem. Kiedy wybił dzwonek ostatniego okrążenie i całe to stado ruszyło zobaczyłam tylko jak jakiś koleś wbija swoje łokcie gdzieś obok mojego Smerfa. Na szczęście obyło się bez kraksy ale w oka mgnieniu znalazł się trochę za daleko z tyłu. Zawsze w takich momentach łapie mnie ogromny żal dla zawodników, którzy dzielnie walczą ale ostatecznie kończą blisko końca.
Scratch ten kończy dzisiejszy dzień. Jestem zmęczona ale tym razem lepiej przygotowana. Wynajęłam mieszkanie w Łodzi na ten weekend i po 10 minutach jesteśmy już w domu. Tylko jeść i spać.
Kilka zdjęć z zawodów
Torowe Mistrzostwa Polski Masters 2018