Sprint drużynowy, to najszybsza konkurencja na torze. Trzeba bacznie się przyglądać, bo łatwo można przegapić wyścig.
Mężczyźni jadą w trójkę, a panie we dwie. Każdy zawodnik jedzie najszybciej jak potrafi jedną rundę. Liczy się sumaryczny czas wszystkich kolarzy.
Całość trwa ok 45 sekund w przypadku mężczyzn i 35 sekund w przypadku kobiet.
Dwie drużyny ustawiają się po przeciwległych stronach toru i ruszają ze startu zatrzymanego. Gdy pierwszy zawodnik przejedzie pełną rundę odbija w górę i kończy swoją pracę.
Jeśli odbije za wcześnie i koło drugiego zawodnika wyjdzie na przód przed końcem rundy – czyli przed kreską – drużyna jest relegowana.
To by było na tyle z przepisów. O wiele ciekawszy jest sprint drużynowy “od kuchni”.
Według Grzegorza Krejnera, legendarnego torowca “trzeba jak najszybciej zacząć i jak najszybciej skończyć”. (Grzegorz ma wiele takich torowych złotych myśli).
Najważniejszy jest start a konkretnie start rozprowadzającego. Mimo, iż pierwszy zawodnik jedzie najkrócej ma najważniejsze zadanie. Na samym wyjściu z maszyny traci się od 0,2 do 0,6 sekundy. Pół sekundy w tę, czy we w tę w tej konkurencji to przepaść.
Polecam w momencie startu zrobić sprinterom serię zdjęć. Wówczas można klatka po klatce obserwować ich pozycję. Kiedy zawodnicy już wystartują warto obserwować jak daleko od siebie jadą. Warto też zerkać na zegary, gdyż niełatwo zauważyć minimalne różnice pomiędzy drużynami.
Z ciekawostek historycznych, kiedyś, aby ułatwić wyjście z maszyny stosowano opony węższe niż obręcz aby balon nie spowalniał wyjścia ocierając się o szczęki, które trzymają koło. Czasami też to miejsce smarowano olejem.
Rekord świata w tej konkurencji wynosi 41″871 dla mężczyzn oraz 31″928 dla kobiet.
Rekord Polski to 43,127 dla mężczyzn i 34,431 dla kobiet.
Wyścig drużynowy nie jest zbyt fascynujący jeśli się go ogląda pobieżnie. Żeby go zrozumieć i mieć z niego największą frajdę należy zagłębić się w szczegóły.
Na samym początku, kiedy zawodnicy ustawiają się na swoich pozycjach warto zwrócić uwagę na rozmiar korb. Da nam to wyobrażenie jak mocno muszą pedałować. Im większa tarcza z przodu i mniejsza z tyłu tym ciężej rozpędzić rower a i utrzymanie prędkości nie będzie łatwe.
Innym ciekawym szczegółem może być wzrost zawodników oraz ich kolejność. Jeśli zdarzy się, że wysoki zawodnik znajdzie się za niskim będzie mniej chroniony przed oporami powietrza a tym samym będzie musiał wykonać cięższą pracę.
Aerodynamiczny kask, szybka zamiast okularów oraz specjalne skarpety to wszystko detale, które mogą pomóc urwać cenne setne sekundy.
Gdy już zawodnicy ruszą oczywiście kluczowe jest jak blisko siebie będą jechać. Brytyjczycy, którzy od lat królują w tej dyscyplinie dążą do uzyskania odstępu jednego cala, czyli jakieś 2,5 cm. Ale realnie, wynosi on zwykle ponad 5 cm. Dla porównania amatorzy, którzy nawet regularnie jeżdżą na torze rzadko schodzą poniżej 30 cm.
Ale najciekawszym momentem jest oddawanie zmiany a konkretnie końcowy etap. Od tego gdzie wyląduje zawodnik zależy czy odpocznie, czy będzie musiał gonić drużynę, żeby złapać koło.
Na mecie liczy się czas trzeciego zawodnika a to oznacza, że jeden może nie ukończyć wyścigu. Taki zawodnik jedzie najmocniej jak tylko może po czym odpada, gdyż nie jest już w stanie utrzymać tempa drużyny.
Dobrze, żeby poinformował resztę, że dalej jechać nie będzie – inaczej następny, który po nim odda zmianę może się nieprzyjemnie zdziwić lądując całą długość roweru za daleko z tyłu.
Dla wytrwałych kibiców, warto jeszcze notować międzyczasy, czyli czasy poszczególnych okrążeń i patrzeć czy zawodnicy zwalniają czy przyspieszają. Zdarza się, że nasza radość gdy faworyci prowadzą gaśnie w drugiej połowie wyścigu wraz z ich energią.
Każda konkurencja torowa jest wyjątkowa, ale chyba żadna nie jest tak przyjemna jak wyścig drużynowy. Jest to czas kiedy kolarze, na co dzień ścigający się osobno (nawet jeśli jeżdżą w jednej drużynie) rzeczywiście ścigają się razem. Mocniejsi muszą zwolnić, żeby nie urwać słabszych, a słabsi muszą wykrzesać ponad 100% swoich możliwości aby nie położyć drużyny.
Na torze jazda drużynowa trwa 4 kilometry, czyli 16 okrążeń. Rozpoczyna się po obu przeciwległych stronach toru. Na każdej stronie obok siebie stoi czterech zawodników wchodzących w skład drużyny. Ze startu zatrzymanego ruszają i układają się jedno za drugim tworząc pociąg.
Co okrążenie – aczkolwiek nie jest to regułą – pierwszy zawodnik odbija w górę toru schodząc na ostatnią pozycję gdzie może odpocząć dopóty dopóki znów nie znajdzie się na przedzie. Dzieje się tak aby utrzymać największą prędkość jazdy przez cały dystans.
Wyścig nazywa się “na dochodzenie” ponieważ drużyny próbują się nawzajem doścignąć. Jeśli jednej się to uda – wygrywa. W przeciwnym wypadku wygrywa ta, która osiągnęła najlepszy czas.
Eliminacje przechodzi 4 albo 8 najszybszych drużyn. Następnie panuje system pucharowy.
W przypadku 4 drużyn – sprawa jest jasna. Najszybsza drużyna jedzie z drugą najszybszą o złoto. Trzecia i czwarta jadą po brąz.
Ciekawie się robi w przypadku, gdy do finałów przechodzi 8 drużyn. Dzieje się tak podczas większych imprez, Igrzysk Olimpijskich, Pucharów i Mistrzostw Świata.
Ćwierć finały, to 4 biegi:
6 drużyna jedzie z 7
5 z 8
2 z 3
1 z 4
Zwycięzcy biegu 3 i 4 (czyli najszybsze czasy z elimiacji) walczą o złoto.
Pozostałe 6 drużyn rozstawia się wg osiągniętego czasu i dwie najszybsze walczą o brąz.
Matematyczny majstersztyk, ale co to znaczy:
Tylko drużyny, które zakwalifikowały się na miejscach 1 – 4 mają szanse na złoty lub srebrny medal.
Drużyna, która zakwalifikowała się na miejscu 8, może zdobyć brąz, a pierwsza drużyna może go nie zdobyć.
Prawda, że dużo ciekawsze niż patrzenie się jak “tylko jeżdżą w kółko”?
Na dzień dzisiejszy (29 czerwca, 2018), rekord świata w tej konkurencji wynosi 3:49.804 dla mężczyzn i 4:10.236 dla kobiet.
Rekordy Polski to 3.58,523 dla mężczyzn oraz 4.24,705 dla kobiet.
Zamiast owsianki z bakaliami, na śniadanie bułka i parówka. Zamiast kombinezonu, spódniczka. Jeszcze nie jestem świadoma jak doskonale spod niej widać moje kolarsko opalone nogi.
Dzisiaj jadę na tor w roli kibica. Będę robić zdjęcia, biegać za zawodnikami i dopingować.
Nie potrafię się zdecydować czy siedzieć na trybunach, czy jednak na śródtorzu. Zaczynamy od trybun, ale ostatecznie schodzimy tam, gdzie nasi koledzy.
Oni walczą ale już czuć atmosferę jazdy drużynowej. Prezes Okręgowego Związku Kolarskiego w Łodzi, Arek Jałowski ładnie powiedział – “Drużyna scala”. Tak, to jest prawda. Nie ma drugiej takiej energii jak ta, kiedy się dobrze pojedzie wyścig drużynowy.
Dla mnie jest bardzo ekscytująco. Nie ma podziału na kategorie wiekowe, wszyscy jadą razem. Młodzi i doświadczeni, sprinterzy ze średniodystansowcami. Wszyscy uśmiechnięci.
Zawody idą sprawnie. Najpierw sprinterzy, potem 3 km. Drużyna naszego trenera wygrywa 3 km. Zaskoczenie i radość. Chyba się jednak tego nie spodziewali. Wszyscy gratulują sobie nawzajem.
Niestety, nie udało się zebrać drużyny kobiet, ale to nie szkodzi. Za rok znów spróbujemy.
I tak, moje trzy dni dobiegły końca. Kiedy to piszę jest tak późny niedzielny wieczór, że już jest poniedziałek. Ciężar zmagań został daleko w tyle, torby jeszcze nie rozpakowane, a w nich, gdzieś leżą moje 3 medale. Piękne medale. Nie leżą koszulki z orzełkiem ale jakoś się z tym pogodzę. Za jakiś czas będę musiała podjąć trudną decyzję. Decyzję, której unikałam, albo której nie podejmowałam przez parę lat. Jak chcę dalej zarządzić swoim kolarstwem? Teraz jest to dla mnie ogromna frajda, bez zobowiązań. Więc dlaczego mi żal tych koszulek? Te dziewczyny, które wygrały złoto w pełni na nie zasłużyły. Kolarstwo traktują poważniej niż ja. Trenują uczciwie. Ja wciąż szukam wymówek, dlaczego nie dam rady. Może najzwyczajniej mi się nie chce? Nie chciałoby mi się pójść dzisiaj pobiegać, tak jak to zrobiła Marta. Ani trenować podjazdów na Agrykoli, ani chodzić na siłownię rolować się i dbać o dietę. Ale wiem jedno. Albo powalczę o koszulkę, albo pogodzę się z tym, że jeżdżę na torze dla przyjemności i mi na koszulce w ogóle nie zależy.
Dziękuję za uwagę.
Korzystając z okazji, chciałabym podziękować paru osobom:
Adamowi Ważnemu, bez którego wsparcia nic bym nie robiła. Nie istniałabym.
Grzegorzowi Krejnerowi za przygotowanie i sprowadzenie na ziemię kiedy trzeba, sympatię, zaangażowanie i dystans do świata.
Jurkowi Brodawce za sprzęt, podtrzymywanie na duchu i też sprowadzenie na ziemię w momentach histerii, gdy nic ma się nie udać, a jednak wychodzi.
Wszystkim “moim” torowy dziewczynom, że jesteście i że walczycie. To Wy ubarwiacie moje sportowe życie.
Leszkowi Sobieszkowi za pomoc w przygotowaniach i za Twoją wiedzę, którą się hojnie dzielisz oraz każde miłe słowo.
Prezesowi Okręgowego Związku Kolarskiego w Łodzi, Arkowi Jałowskiemu, bez którego pracy nie byłoby tych zawodów, oraz wszystkim osobom zaangażowanym.
A w szczególności, całemu KKT Wiraż, wszyscy stali i okazyjni bywalcy treningów na torze. Po prostu cieszę się, że jesteście, bądźcie jak najdłużej.
A na koniec, nie mogę nie wspomnieć o najważniejszym mężczyźnie w moim życiu, jakim jest mój syn. Za jego nieskończoną cierpliwość do mamy, poczucie humoru i bezgraniczną miłość. (Który jak to przeczyta, to mnie zabije).
Do następnego roku!
Kilka zdjęć z zawodów (Te same co we wpisie z dnia 1 i 2)
Dzisiaj jest jeszcze cieplej i przychodzimy jeszcze później. W planie wyścig punktowy, 500 metrów z zatrzymanego oraz eliminacyjny.
Punktowego miałam nie jechać ale tak jakoś mnie wzięło i pakuję się na start. Kolejne ściganie w grupie, tym razem trzeba nie tylko jechać ale też liczyć. 20 okrążeń, co piąte punktowane. Razem raptem 5 kilometrów ścigania. Pierwsze cztery osoby, które przekroczą metę na okrążeniu premiowanym (punktowanym) zdobywają odpowiednio 5, 3, 2 i 1 punktów.
Pierwsza premia dla mnie ale już widzę, że Marta się czai na drugą. Myślę sobie “każda, tylko nie ona”. Robię wszystko, żeby jej nie zdobyła i 5 punktów zgarnia Ania. (Przepraszam Marta). Ania Rząsowska jeździ jak koń. Jak się rozpędzi to ciężko ją dogonić. Prowadzi więc cały peleton przez kolejne 5 okrążeń i na kresce nawet Marta nie wychodzi jej z koła. Sprawa wygląda następująco. Ja mam 5 + 2 + 2 punkty. Marta ma 3 + 3 + 3, a Anka 10. Dwa lata temu było podobnie. Ja pilnowałam Kasię, a wygrała Sylwia.
W każdym razie, została nam tylko 1 premia ale za to podwójnie punktowana. Ostatecznie zdobyła ją Marta, więc miała już 19 punktów, ja jako druga miałam 15. Ania, ostatecznie była trzecia, więc 14.
Byłam w szoku, miałam srebro! Ja! Srebro w punktowym! A miałam nie jechać. To był bardzo ciężki wyścig. O ile scratch jedzie się w miarę równo, to tu, co 5 okrążeń idzie ogień. Skoki zaczynają się już jedno, albo dwa okrążenia przed premią. Wystarczy pół metra przerwy i czołówka jest nie do doścignięcia. Powiedzenie, że zawartość żołądka podchodzi do gardła nie jest tu metaforą. Kiedy wyścig się skończył kilka dziewczyn już siedziało zmęczone na trawie. Powiedziały, że nie dały rady dokończyć.
Kiedy leżałam i dochodziłam do siebie po wyścigu, jechali panowie z M60. Kątem oka widziałam jak Lechosław Michalak, legenda polskiego kolarstwa jedzie daleko z przodu. Super, myślę sobie. Po chwili patrzę znowu, a on dalej z przodu. Cały wyścig jechał sam i nie dał się dogonić.
Jestem pełna podziwu dla woli walki.
Jak powiem, że kiedy doszłam do siebie, wystartowali młodsi panowie, w tym wcześniej wspomniany Mój-Ci-Oon. Łatwo się domyślić, że nie wypoczywałam z nogami w górze. Jechać punktowy, to koszmar, ale kibicować to już zupełnie inna para kaloszy. Zrywy, ucieczki, odjazdy i odpuszczenia trzymają kibiców w napięciu od początku do końca. Uwielbiam każdą minutą, skaczę i krzyczę i głęboko wciągampowietrze kiedy w peletonie robi się ciasno. Emocje są nie do opisania.
Po wyścigu punktowym mężczyzn znów przyszła moja kolej na ściganie. Moje ulubione 500 metrów ze startu zatrzymanego. To jest taki przyjemny dystans, że można pojechać na maksa. Nie trzeba nic kalkulować, liczyć, rozkładać sił. Zaczynasz i jedziesz w trupa i wszystko trwa na tyle krótko, że nawet jak skończysz bardzo ledwo żywy, to szybko dochodzisz do siebie. Tu też liczyłam, że coś ugram. Zaczęłam pierwsza i długo utrzymywałam prowadzenie aż skończyłam czwarta.
Po nas jechali panowie, w tym kilku moich kolegów. Jako, że szybko się zregenerowałam, mogłam kibicować do woli.
Jak znów napisać o wielkich emocjach, nie używając zbyt wielu powtórzeń?
To może po kolei. Grzegorz Krejner. Od dwóch lat osoba, z którą blisko współpracuję. Nasz trener, Profesor Toru – jak go nazwał Daniel Chądzyński. Potem, Piotr Jankowski. Najwytrwalszy zawodnik treningów torowych. Piotrek nie jest najszybszym zawodnikiem, ale ma wielkie serce do walki, cierpliwość i to jego debiut. Jest tu pomimo wielu przeciwnościom losu. Jestem z niego bardzo dumna.
Maciek Sikora – nasz czołowy sprinter. Z Maćkiem czuję szczególną więź bo obydwoje mamy tendencje do rzucania się na pomysły zupełnie od czapy, ale na szczęście nikt nam wcześniej nie powiedział, że pomysł jest od czapy więc się napieramy. Patrzenie jak Maciek się ściga jest zawsze pełne dramaturgii. Typowy sprinter a startuje w długodystansowych wyścigach grupowych. Prawie zawsze atakuje i prawie zawsze się spali. Za to gdy Maciek się ściga, zawsze jest ten moment maksymalnego napięcia “a może dowiezie”? I czasami mu się to udaje. I to jest piękne. A jak nie dowozi, to widać jak gaśnie i wtedy wszyscy podnosimy taką wrzawę, że nikt nie ma dopingu jak on.
Kiedy skończyły się wyścigi indywidualne, było już trochę po południu, gorąco i wszyscy byliśmy zmęczeni. W międzyczasie wydarzyło się kilka technicznych wpadek więc były jakieś opóźnienia i ogólnie wyczuwalna irytacja.
A tu trzeba było się szykować do wyścigu eliminacyjnego. W wyścigu eliminacyjnym rusza cała grupa, a na każdym okrążeniu odpada ostatnia osoba i tak do wykruszenia się zawodników.
Nie miałam już serca do tej walki. Byłam wykończona a rywalki piekielnie mocne. Układałam sobie w głowie jakby tu szybko wyeliminować najmocniejsze dziewczyny. Słabo się ustawiłam na starcie, bo prawie na końcu. Peleton był rozciągnięty, więc do przodu daleko. Słyszę jak Łukasz Bolonek krzyczy do mnie “Dorota! Na drugą pozycję!” – Nie tak głośno! Myślę, przecież zaraz rozgryzą moją taktykę! Staram się wyjść do przodu ale nogi słabo reagują. Poza tym, druga pozycja jest zajęta. Muszę jechać górą, dłuższą drogą i wystawiona na wiatr. Ale pierwsze kółko jestem bezpieczna. Przejeżdżam obok Łukasza, a ten znowu swoje “Dorota, mówiłem ci na drugą!”. – Człowieku, myślę sobie, gdybym mogła już bym tam była. Ja nie mam siły. Ale jakoś udaje mi się i tym razem być z przodu i zostaję w grze. Potem już jest coraz ciężej. Jestem z tyłu i za każdym razem gonię. Łukasz załamuje ręce. Kosztuje mnie to zbyt wiele sił i w końcu odpuszczam. Zostaję z tyłu i odpadam jakieś 6 miejsc do końca. Nie chcę już się więcej ścigać. Mam dość.
No trudno. Zjeżdżam do boksów, proszę o wodę i zmieniam rower. Nie wiem czy się kręcić, czy położyć. Trochę mi smutno a z drugiej strony się cieszę, że mam to już za sobą. Nie wiem jak dalej potoczył się wyścig. Ktoś wystawia rękę żeby przybić mi piątkę, ktoś inny mówi, że ładnie walczyłyśmy. To znaczy, że jednak pozostałam na rowerze i się kręcę. Powoli dochodzę do siebie. Dociera do mnie, że już nic nie muszę. Idę zjeść makaron. I ciastka. I banana. Siadam, wstaję. Porozmawiałabym z kimś ale nie chcę nikomu głowy zawracać, wszyscy zajęci.
Na szczęście, za chwilę startuje ukochany, więc ładuję się na trybuny z aparatem. Już nie muszę odpoczywać, nie mam wyrzutów sumienia, że nogi nie w górze. Mogę stać i skakać dowoli. Mam tę moc! Stary walczy pięknie, niestety ostatnie kilka okrążeń zostaje z tyłu i za każdym razem goni. Ostatecznie kończy tuż poza podium. Jestem z niego dumna, ale dalej kibicuję chłopakom. Na torze zostają same maszyny do ścigania a wśród nich Paweł Czarnecki. Jak te zawody się skończą, zrobi mi nowy tatuaż.
Wieczorem, po raz pierwszy na reszcie wybieram się na tradycyjnego grilla. Poznaję nowych ludzi, którzy w kolarstwie siedzą od zawsze i nic, tylko rozmawiamy o rowerach. Jest pięknie.
Czwarte Torowe Mistrzostwa Polski Masters już za mną.
Ten wpis, to subiektywna i osobista refleksja z tych zawodów, które od kiedy powstały właściwie zawładnęły moim życiem. Tak trochę.
Kiedy cztery lata temu wystartowałam tu po raz pierwszy, byłyśmy dwie. Za mało, żeby stworzyć konkurencję w dodatku ja Masters, a druga pani Cyklosport. Cóż było robić, sędziowie przyznali nam koszulki Mistrza Polski, każda z nas w swej kategorii była pierwsza.
Jak wiele się od tamtego czasu zmieniło…
Dzień 1
Pobudka o 4 nad ranem, żeby wszystko zrobić na spokojnie. Pogimnastykować się i dobrze zjeść. Wyjazd godzinę później niż planowany ale i tak nieźle stoimy z czasem. Wszystko jakoś się układało ale w brzuchu tańcowało stado motyli.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce, rejestracja, kolejka. Znajome twarze. Podoba mi się tu. Na chwilę zapominam o rywalizacji i cieszę się, że jestem. To miejsce pachnie kolarstwem. Lubię tor.
Po zapisaniu się idę pojeździć. Od roku nie jeździłam po betonie. Nie jest lekko ale przynajmniej nie wieje. Przełożenie mam 48/14. To prawie tak, jakbym jechała na najtwardszym biegu na moim MTB. Powoli się rozkręcam ale upał niewiarygodnie daje się we znaki. Po raz pierwszy jestem w prawdziwym kombinezonie torowym. Z długimi rękawami…
Robię kilka okrążeń i z niechęcią myślę, że nadeszła pora przepalić nogę. Rozkręcam coraz szybciej i mocniej, wjeżdżam wysoko na wiraż. Serce bije, czas zjeżdżać. Staję w korbach i ile sił gnam po torze w dół. Ćwiczę tak, aby podczas startu na 200 metrów niczego nie popsuć. Kiedy można przegrać o tysięczną sekundy najmniejszy błąd się liczy. Przechodzi mi myśl, żeby się nie rozbić ani w nikogo nie wjechać. Nie wjeżdżam i nie rozbijam się. Oddychając głęboko uspokajam się i rozjeżdżam.
Czas na odprawę. Schodzę z roweru, jeszcze tylko telefon, żeby zrobić kilka zdjęć. Nie ma go. Szukam i proszę kogoś, żeby do mnie zadzwonił. W oddali słyszę znajomy dźwięk. Jeszcze raz. Jest. Na górze. Tam gdzie trwa odprawa…
Kiedy wszystko już zostało wyjaśnione, można rozpocząć zawody. Jako pierwsza jadę 200 metrów z lotu. Nie przeszkadza mi to, jestem spokojna, wiem jak to zrobić. Czas jaki uzyskam zadecyduje co ze mną dalej. Przechodzę do sprinterskich pojedynków czy odpadam. Jedzie 8 pań, jest z kim powalczyć. Uzyskuję 2 czas. To dobry prognostyk.
Od teraz, przez najbliższe dwa dni będę wędrować pomiędzy torem, ławką i trenażerem. Czasami pokręcę się na śródtorzu, czasami przejdę na trawę. Koleżanki spędzą ten czas podobnie. Większość z nas jedzie wszystkie konkurencje – czyli 6.
Kiedy my leżymy albo się rozgrzewamy na betonie toczą się zaciekłe boje. Chciałoby się być wszędzie. Tam kibicować i robić zdjęcia, tu odpocząć. Nie mam tyle cierpliwości, żeby leżeć z nogami w górze i zachować siły na kolejny start, który jest coraz bliżej. Monika, z którą jadę pierwszy bieg przychodzi do mnie przerażona, że akurat na mnie trafiła. Nie wiem co jej powiedzieć, w końcu to jedna z tych dziewczyn, którą sama wciągnęłam w tor ale to też nie tak, że nie chciałabym ja wygrać. Mamy tylko jeden bieg, przegrana odpada z dalszej rywalizacji. Jestem tu zdecydowanie bardziej doświadczoną zawodniczką a sprinty to moja domena. Niestety, jeżdżę przewidywalnie a ona już o tym wie. Doskonale wykorzystuje moment a mi nie starcza sił aby ją dogonić. Odpadam. Jestem zła a ona zdziwiona. No cóż, życie. Na torze trzeba nie tylko umieć mocno kręcić ale też myśleć. Po jakimś czasie mi zaczyna przechodzić a kiedy Monia wygrywa złoto naprawdę się cieszę. Druga jest Iza, która techniką pokonała Martę Gogolewską, jak sie później okazało tryumfatorkę tych wyścigów. Ja i Magda, które miałyśmy najlepsze czasy w eliminacjach nawet nie dostałyśmy się do finałów. Cóż. Taki sport.
Nie potrafię przypomnieć sobie kolejności konkurencji, ale tego dnia była jeszcze jazda indywidualna na 2 km oraz scratch.
Jazda na 2 kilometry do tej pory była moją najmniej lubianą. Nigdy nie byłam w tym dobra. Jedzie się przez 3 minuty czyli szybko, ale nie za szybko, samotnie więc nie ma kto nakręcać. Po ukończeniu znany mi dobrze, metaliczny smak w ustach świadczy o krwi w płucach, czyli maksymalnym wysiłku.
Wracam do boksu i nie pamiętam czy piłam, czy dalej się kręciłam na rowerze ale wiem, że potem zastanawiałam się czy aby nie mam astmy. Nigdy nie korzystałam z inhalatorów a w tym momencie bardzo chciałam takie coś mieć. Nie mogłam złapać oddechu, dusiłam się, w końcu poszłam się położyć na trawie w jedynym zacienionym miejscu. Ale pojechałam życiówkę. Zajęłam trzecie miejsce. Konkurentki były poza zasięgiem. Złoto poszło do Magdy, która dołożyła mi 9 sekund. Taka różnica, to przepaść.
Jako, że odpadłam w sprintach tego dnia został mi jeszcze tylko scratch. Najprostszy wyścig torowy. Kto pierwszy ten wygrywa. Dwa lata temu jechałyśmy we 4 i wygrałam ja. W tym roku było nas 11 w tym Marta, wicemistrzyni świata na szosie. Wyścig, to było coś niesamowitego. Najlepszy scratch w moim życiu. Grupa dziewczyn jedzie po stromej, betonowej nawierzchni na rowerach bez hamulców i każda chce być sprytniejsza, szybsza, lepsza.
Przez moment przechodzi mi myśl, jakie to jest fajne. Czuję się jak w bajce, być tu, w tym “tłumie” to jest coś nieprawodobnego. W moich najśmielszych snach nie śniłam, że będę jeździć takie wyścigi.
Ale bajka szybko się skończyła. To jest mój najgorzej przemyślany wyścig i tak już od lat.
3 lata temu wyrwałam do przodu i zamiast jechać dołem, gdzie tor jest najkrótszy, to ja wjeżdżałam na wiraże w myśl, że zjeżdżając się rozpędzę i będzie lepiej. Komentatorzy wówczas mówili o mnie, że brakuje mi na torze gór. 2 lata temu wyszłam przedwcześnie na prowadzenie, miałam pół toru przewagi. 200 metrów! Nie utrzymałam. Skończyłam czwarta na 4.
W tym roku uznałam, że 2 do końca znaczy 1 do końca, wyrwałam i gdy dojeżdżałam do mety zobaczyłam na liczniku okrążeń wielką jedynkę i usłyszałam dzwonek oznajmiający wjazd na ostatnią rundę. Głowa mnie zgubiła. Pomyślałam, że nie dojadę i się zawahałam. Straciłam wtedy dużo czasu, dziewczyny mnie doszły. Ruszyłam za nimi ale i tak wystarczyło “tylko” na 3 miejsce. Walka była tak zaciekła, że na końcu udeżyłam pedałem w rower koleżanki. Na szczęście wszystkie wyszłyśmy z tego bez szwanku.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bolały mnie uda.
Scratch zakończył moje zmagania z pierwszego dnia. ale prawdziwe emocje miały dopiero nadejść. Za chwilę scratch mężczyzn a w nim Mój-Ci-On.
Poszłam kibicować na trybuny i jak mi po wyścigu koleżanki powiedziały, mogłabym robić za spikera. Nie musiały oglądać, żeby wiedzieć gdzie akurat jedzie mój Adam. Czy ja nagrałam ten wyścig? Nie pamiętam. Może. Wiem, że Adamowi szło dobrze i dobrze go było widać, bo nasze niebieskie kombinezony wyróżniają się w tłumie. Potem poszła ucieczka a Adam został w grupie. Za dużo ciągnął i krzyczałam do niego, żeby się schował. Ale on potem znów poszedł w pogoń tym razem sam. To no krzyczałam, żeby jechał szybciej to ich dojdzie. Ale nie doszedł, więc znów mu krzyczałam żeby zwolnił, bo doganiał go inny zawodnik, to by pojechali razem. Kiedy wybił dzwonek ostatniego okrążenie i całe to stado ruszyło zobaczyłam tylko jak jakiś koleś wbija swoje łokcie gdzieś obok mojego Smerfa. Na szczęście obyło się bez kraksy ale w oka mgnieniu znalazł się trochę za daleko z tyłu. Zawsze w takich momentach łapie mnie ogromny żal dla zawodników, którzy dzielnie walczą ale ostatecznie kończą blisko końca.
Scratch ten kończy dzisiejszy dzień. Jestem zmęczona ale tym razem lepiej przygotowana. Wynajęłam mieszkanie w Łodzi na ten weekend i po 10 minutach jesteśmy już w domu. Tylko jeść i spać.