Jeśli miałabym wybrać konkurencję, w której mogłabym się ścigać na okrągło, byłby to wyścig za motocyklem.
To niesamowite uczucie, kiedy wszystko na około znika a ja chowam się za szerokimi plecami dernisty i jadę kilka centymetrów za maszyną. Pierwsze pięć rund jest względnie spokojne. Potem kierowca daje znak. Kolejne pięć będzie coraz szybsze. Motor przyspiesza łagodnie, bez szarpania. Cztery. Koncentruję się, żeby jechać jak najbliżej i jak najprościej. Nie mogę choćby na chwilę wyjść z tunelu aerodynamicznego jaki daje motocykl. Wiraż, i jeszcze trzy rundy. Nogi pracują jak tłoki. Góra, dół, coraz szybciej. Oddech głęboki ale miarowy. Trzymam sie blisko i pochylam nad kierownicą. Dwie. Zastnawiam się ile jeszcze wytrzymam aczkolwiek wciąż dobrze mi się jedzie. Wiraż. Motor kładzie się prawie poziomo, a ja za nim. Ja lecę!
Coraz trudniej utrzymać właściwy tor jazdy. Ostatnia runda. Nogi pracują jak szalone, oddech sięga samego dna płuc. Cała moja koncentracja jest na kole. Jest! Udało mi się. Całe dziesięć rund i nie strzeliłam. Widzę w lusterku jak dernista się uśmiecha. W nagrodę dostaję dodatkową rundę bonusową. Motor przyspiesza. Chwilę się jeszcze trzymam ale już nie daję rady. Powoli się prostuję i szukam ściany, żeby wytracić prędkość. Jeśli długo będę kręcić z tą kadencją zaraz wyfrunę z roweru. Jestem bardzo ujechana ale szczęśliwa.
Trenerze! To ile jechałam?
Okazało się, że pomiędzy 55 a 60 km/h.